Co, już 2015? I to do tego połowa? Cyferki na kalendarzu lecą jak oszalałe. Nie o tym chcę napisać ale zawsze jak loguję się żeby dodać wpis to patrzę kiedy był ostatni i mam wrażenie że interwał rośnie
Kiedy bardziej opłaca się coś kupić niż zrobić samemu?
Na różnych polach jest może nieco różnie, np. jedzenie wciąż taniej przyrządzić, ale jeśli chodzi o elektronikę to temat można wyczerpać bardzo szybko: zawsze bardziej opłaca się kupić, chyba że planujemy tą rzecz którą chcemy zrobić wytwarzać masowo. Oczywiście pozostaje kwestia co chcemy poprzez to działanie osiągnąć. Jeżeli naukę to oczywiście zawsze opłacać się będzie samodzielne podejście do zagadnienia, w zasadzie tylko wtedy jakakolwiek nauka jest możliwa. Wielu rzeczy pojedynczy amator nie ma wielkiej szansy zrobić samodzielnie, cyfrowy aparat fotograficzny, telefon, cpu, to rzeczy do których potrzeba lat doświadczenia i labolatorium pełnego inżynierów. Są jednak rzeczy prostsze, które amator może zbudować w ciągu paru dni samodzielnie. Dobrym przykładem może być na przykład kontroler MIDI. Kilka potencjometrów, arduino, jakieś pudełko, lutownica i własnoręcznie wykonany kontroler może być Twój. I o ile absolutnie nie chcę nikogo zniechęcać do budowania kontrolerów, to chciałbym tu jednak rozwiać pewien mit. Często jednak spotykam się z poglądem że kontroler midi albo syntezator jest taniej zrobić samodzielnie niż kupić gotowy. Jest to pogląd błędny (zazwyczaj).
Powodów jest kilka. Pierwszym i najbardziej oczywistym niech będzie koszt części. Moim ulubionym przykładem w tej dyskusji jest Behringer BCR2000.
Kontroler ten posiada osiem kolumn po cztery enkodery każdy, do tego trzydzieści przycisków z diodą w środku. Każdy enkoder ma 15 diód LED dookoła. Daje nam to 480 diód na same enkodery. Koszt jednej diody w sklepie nie jest zbyt wielki, ale z wydatkiem tych 20 groszy za sztukę trzeba się liczyć. No dajmy na to że dogadamy się na 0.015pln za sztukę. Daje nam to koszt samych diodek do enkoderów na poziomie 80 złotych. Enkoder wyniesie nas około 3 złotych, razy 32 daje nam 96 pln. Jak zaczniemy sumować ceny plastikowych nakładek na enkodery (wcale nie są takie tanie) nakładek na przyciski, gniazd, obudowy (!), zasilacza (!), itp, to koszt (w detalu) części bardzo szybko przekroczy nam 650pln za które ten kontroler chodzi NOWY razem z marżą sprzedawcy. A przecież niektóre elementy, takie jak np. obudowa zostały wytłoczone specjalnie na potrzeby tego urządzenia, gdybyśmy chcieli w ilości kilku sztuk zrobić coś zaprojektowanego od zera to nawet w coraz bardziej przystępnej technologii druku 3D koszt wykonania tak dużej bryły będzie znaczny. A przecież nawet nie zaczęliśmy liczyć kosztów robocizny.
Koszt robocizny to nie tylko fizyczne polutowanie elementów (zalutowanie 480 diód zajęłoby ręcznie pewnie pół dnia dobrym tempem), koszt zaprojektowania i wykonania PCB (dla takiego dużego projektu płytka jest już dość skomplikowana), ale także koszt napisania oprogramowania (firmware), przetestowania go, dodania trybów edycji, trybów routingu. Upewnienie się że działa itp. Mówimy tu od dni do tygodni samego programowania, licząc bardzo konserwatywnie (zakładam że nie musimy implementować wszystkich funkcji urządzenia takich jak obsługa NRPM czy podmian funkcji). Jeżeli masz możliwość wykonywania jakiejkolwiek pracy za powyżej dolara na godzinę to prawdopodobnie bardziej opłaca ci się kupić gotowe urządzenie za zarobiony hajs zamiast męczyć się z debugowaniem kody (chyba że to nauka jest celem, patrz wyżej).
Dlaczego więc komukolwiek opłaca się produkować i sprzedawać takie urządzenia? Odpowiedzią jest optymalizacja procesów. Jeżeli nie produkuję czegoś w ilości sztuk pięciu, tylko od razu zakładam że sprzedam czegoś sto tysięcy sztuk, to mogę zainwestować w znaczne usprawnienia w procesie produkcji (takie jak zatrudnienie robotów do umiejscawiania i lutowania elementów), w wytworzenie własnych części (Takich jak moduły enkoderów zintegrowanych z diodami albo obudów), czy wreszcie jestem na zupełnie innej pozycji negocjacyjnej z producentami elementów - producent diód u którego zamawiam pięć milionów sztuk będzie znacznie bardziej skłonny do znacznego zejścia z ceny niż taki u którego kupuję pięcset. Margines zysku który udaje się na każdym kroku optymalizacyjnym choćby o kilka groszy, wraca do nas szerokim strumieniem po przemnożeniu przez skalę - coś czego absolutnie nie opłaca się optymalizować przy kilku sztukach, staje się kwestią być albo nie być w obliczu konkurencji na rynku masowym - konsument ma tą niewdzięczną tendencję do kupowania od tego kto da mu podobny produkt taniej.
Dla hobbysty poświęcenie pięćdziesięciu czy stu godzin na wytworzenie prototypu, oraz zapłacenie w częściach równowartości nowego kontrolera (nawet nie zaczynajmny z Korgiem Nano który można mieć w cenie Arduina i kilku potencjometrów), będzie inwestycją w wiedzę, projektem szkoleniowym - tak jak przebiegnięcie się paru kilometrów dla biegacza będzie celem samym w sobie. Dla tych z nas którzy raczej biegną żeby zdążyć na autobus, zakup możliwie dużych elementów danego projektu, zamiast wytwarzania ich od zera, będzie zazwyczaj lepszym wyjściem.
znowu cztery miesiące strzeliły jak z bicza. jeżeli wciąż czujesz na poziomie tygodni trzymaj się tego i rób rzeczy dziś.
Czasami zastanawiam się nad podziałem czasu. tzn wiele razy się zastanawiałem.
Na przykład sekunda. wdech, sekunda, wydech sekunda. raz, dwa, trzy, cztery, swobodne odliczanie.
Albo minuta, jednostka uwagi. Nawet najnudniejszą rzecz większość ludzi, jeżeli się skupi, może oglądać przez około jedną minutę
Z kolei godzina, nie wynika bezpośrednio z czegokolwiek realnego. Jest tylko podzieleniem dwóch części dnia, tzn dnia i nocy, na 12 równych części.
Dwanaście to fajna liczba jeśli chodzi o dzielenie. Dzieli się przez dwa, oczywiście, dając 6, które dzieli się zarówno na 2 (12/4=3) jak i na 3 (12/3=4), a dalsze produkty dają się dzielić też nieźle. Oczywiście możnaby też przez 16, dzieląc każde 15 minut na cztery równe części, ustalając inny czas sekundy, ale nie zrobiono tego. Aby zachować analogię do tarczy zegara (12/24h), podzielono rok na 12 miesięcy. W zasadzie nie byłoby to wogóle ważne gdyby nie
podział oktawy. oktawa jest w pewien sposób święta, tzn podwojenie częstotliwości to bardzo popularna w przyrodzie zasada, pozwala energii podróżować kilkukrotnie z minimalnymi stratami. Tzn na przykład jeżeli uderzymy w membranę, albo strunę, wyzwalając jakąś wibrację (pierwsza rezonansowa fizyczna - jak szybko fala może rozejść, się, wrócić i zinterferować sama ze sobą w danym medium). I tak struna którą pobudzimy impulsem jednostkowym (puszczenie struny), wibruje z częstotliwością określoną ściśle przez szybkość rozchodzenia się fali w strunie oraz jej dlugość.
Ale podstawowej wibracji strun (kilkaset hertzów) często aż tak bardzo nie słychać, jak jej harmoniczne, tzn częstotliwości wynikające z podwojenia (ewentualnie potrojenia) podstawowej wibracji, i następnie podwojenia lub potrojenia jej na kolejne subwibracje, tworzące razem ton, który odbieramy jako spójny. Nasz mózg i aparat słuchowy jest oswojony z rzeczami które wydają drugie i trzecie harmoniczne tak, że może przyjąć za natrualne tony pochodzące z generatorów fali kwadratowej i piłokształtnej (które w odróżnieniu od fali sinusoidalnej - reprezentowanej na wykresie widomwym jako wąski prązek) mają szereg tonów harmonicznych, malejących logarytmicznie w amplitudzie, ewentualnie czasami nawet punktowo rosnących szytów filtra (Reso peak).
przez ostatnie 15 000 lat nauczyliśmy się odbierać te tony jako spójne, wciąż jednak dominuje tak zwany układ tonalny, 12 stopni na które zwykliśmy dzielić oktawę. Kultura muzyczna nałożyła, pewnie słusznie, tabu na pewne kombinacje częstotliwości podstawowych. To te, które po pomnożeniu przez dwa i/lub trzy nie nakładają się dobrze pasmowo. Dlatego tylko pewne kombinacje, tonów (i ich harmonicznych) odległych o 3 (tercja),5 (kwinta) brzmią dla naszych uszu dobrze.
piękne są te systemy, pozwalają pewne rzeczy liczyć, transpozycje, rytmy czasów dnia i nocy, ile to jest trzy godziny, ile to jest 60 sekund.
60 to kolejna ciekawa liczba. 12*5=60, a więc pentagram, symbol ochronny dla naszego gatunku.
60 dzieli się zarówno na 2 (30) na 3 (20) na 4 (15), na 5(12), na 6 (10), na 10 (6), na 12 (5) itp. 60 nie dzieli się co prawda dobrze na 16 (3.75, 3 i 3/4), ale kiedy projektowano ten system nie znano jeszcze zalet obliczeniowych systemu binarnego.
Poza tym milisekunda znajuje się już poniżej możliwości naszego systemu poznawczego.
Ogółem system ten, tzn ISO time, pozwala nam jako tako orientować się w rzeczywistości, tzn dzieląc cykle planetarne na ~365 dni (nieregularnie to trwa, ale to wiadomo już od 1582) , 12 miesięcy, 24 godziny na obrót planety, 60 pulsów 1s na minutę, których 60 składa się na godzinę. Serce uderza raz do dóch razów na sekundę, 120bpm, uderzeń na minutę. W sumie dobrze to wymyślili. Dobrze się dzieli. I na pół, i na cztery części i na pięć, i na sześć i na dziesięć, całkowicie, po równo. upraszcza obliczenia.
Lot MH370 z Kuala Lumpur do Pekinu 7 marca (9 dni temu) zerwał wszelką komunikację i zniknął z pola widzenia naziemnych radarów. Na pokładzie znajdowało się 239 pasażerów. O sprawie dowiedziałem się z linka, który informował że niektóre rodziny twierdzą, iż przez jakiś czas odpowiadały telefony komórkowe zaginionych, dzwoniły, ale nikt nie odbierał. Sprawa jest dla mnie ciekawa Samolot po prostu zniknął naglę z radaru. Wzniósł się w powietrze i tak jakby rozpłynął się tam. Gdybyśmy nie znali się wogóle na temacie, moglibyśmy powiedzieć że ot, może przerwał się kabelek łączący z akumulatorem nadajnik sygnału lokalizującego, i stąd baza straciła łączność z samolotem.
Ok, ale Boeing 777 to nie jakaśtam awionekta z dykty. Lecący lot pasażerski to z punktu widzenia transmisji radiowej prawie latarnia morska, pomijają regularne transmisje ACARS (podobno emitował jeszcze godzinę po utracie łącznośći, ale jakoś nie ma na to dowodów), samolot utrzymuje ciągłą łączność satelitarną (ma dzięki niej coś w rodzaju internetu), wymienia informacje o pogodzie, niektóre dane telemetryczne itp.
Oczywiście piloci mogą się także swobodnie komunikować się głosowwo w prawie całym paśmie UHF, samolot ma wiele systemów rezerwowych i awaryjnych, zdolność nadawania komunikatów powinna zostać zachowana wiele godzin po utracie podstawowego zasilania. Te systemy projektowane są z myślą aby wytrzymać wpadnięcie do wody (samolot jest lekki, powinien jakiś czas utrzymać się na powierzchni po upadku, paliwo lotnicze jest lżejsze niż woda). Ba, samolot musi wytrzymać wielokrotne uderzenie pioruna, bez wpływu na zdolność komunikacji. Nawet z kraksy tupolewa mieliśmy nagrania transmisji radiowych sprzed samego uderzenia w ziemię, a przypominam że tam chodziło o ledwie kilkadziesiąt metrów. MH370 był w momencie utraty łączności na wysokości ponad 10km nad ziemią, więc nawet gdyby zaczął gwaltownie spadać prosto w dół z prędkością dzwięku (normalnie samolot rozwija maksymalnie 0.89 prędkości dzwięku), to piloci mieliby jeszcze prawie 30 sekund do uderzenia aby zakomunikować MAYDAY. Łączność tracono jednak stopniowo, oficjalnie utracona została o 2:40 nad ranem, ale istnieje raport że inny przelatujący w pobliżu samolot próbował nawiązać z MH370 kontakt radiowy godzinę wcześniej ale na kanale słychać było głównie szum i 'mumbling' (mamrotanie/bełkot)
Niezależnie od stanu elektroniki czy pilotów, Boeing 777 ma masę spoczynkową prawie 300 ton, i rozpiętość skrzydeł 60m. Naziemne radary zaprojektowane są aby widzieć w powietrzu ważące dużo więcej niż 300 ton obiekty z metalu, czy chcą być śledzone czy nie. Po prostu je widać. A przynajmniej na pewno wojskowe radary zobaczyć są w stanie z dużą dokładnością eskadry małych myśliwców sunące nad ziemią. Tu jednak jedyne co wojskowe radary zobaczyły to jakieś niewyraźne widmo lotu, poruszające się jakby dalej, widoczne jak w odbiciu lustrzanym.
Czy żaden satelita nie obserwował w tym czasie tego obszaru?
A tu akurat odpowiedź jest ciekawa. Obstawiałbym że nie. Pomimo gigantycznych rozdzielczości naszych oczu na orbicie, ich wzrok ogniskuje bardzo wybiórczo. Kilka celów z dużą rozdzielczością, w czasie rzeczywistym - oczywiście, możliwe. Całe miasto z dokładnością do kilku sekund - możliwe. Wybrane drogi krajowe ze zdjęciem co pare minut - wysoce prawdopodobne. Gromadzenie obrazów wszystkich lecących samolotów - raczej nie, byłoby to wysoce nieekonomiczne. Bo nawet mając downlink do 20Ghz a uplink od 40Ghz możemy sobie pozwolić na przesłanie sporej ilości danych, są ważniejsze rzeczy do oglądania niż każde możliwe 100m^2 powierzchni mórz - wątpliwe. Woda słabo poddaje się kompresji wideo. Ostatecznie owszem, znalazły się jakieś jasne pływające elementy (ok 20m) na jakimś zdjęciu z satelity wykonanym po 6.5h po starcie z Kuala Lumpur przez chinczyków, ale wysłane na to miejsce helikoptery nic już nie znalazły, a żadne inne państwo nie przedstawiło swoich zdjęć.
I teraz co na to jeszcze radary wojskowych?
Ale co to może znaczyć? Tak naprawdę prawie na pewno to co ‘zobaczyły’ radary wojskowe wylądało zupełnie inaczej niż trójkąt równoboczny. To tylko oficjalna interpretacja.
Co stało się moim zdaniem?
Myślę że to test nowej broni, cloaka elektromagnetycznego, pokaz siły zaawansowanego zagłuszania fal nie tylko nadawanych, ale także odbitych. Jakiś rodzaj iluzji, powodującej niemożliwość nawiązania komunikacji z ziemią z poziomu samolotu, oraz niewidoczność radarową. Co dokładnie zobaczyły radary wojskowe pewnie nie dowiemy się nigdy, wiadomo jedynie że przestały widzieć samolot.
Druga (moja) hipoteza mówi, że z jakiegoś powodu (ultra złośliwy piorun kulisty, atak terrorystyczny, eksplozja) samolot stracił calą elektronikę, może się rozsypał, może spadł na głucho, a radary na ziemne tego nie wyłapały bo po prostu nie mają (pomimo PRu) takiej rozdzielczości, może akurat wszystkie są w remoncie, może sabotaż, może wirus. Być może uległ samozapłonowi ładunek zawierający baterie litowe. A może po prostu za bardzo ufamy swojej technologii
Last but not least, zapewne napisana też zostanie niejedna książka na temat życiorysów osób zaginionych podczas tego lotu i ich roli w historii ziemi. A może, jeżeli operacja się udała, o niczym więcej się nie dowiemy.
Zdaje się że ostatnio więcej wpisów się nie-pojawia niż pojawia. Tzn pojawia się, wisi kilka dni, czasami tygodni, po czym przy następnej okazji stwierdzam że napisałem bzdurę, i ukrywam. I ostatnio chyba więcej jest takich ukrytych, nie-opublikowanych niż faktycznych wpisów tutaj. Napisałbym że te które czasami się odkrywają powinny być przynętą, nagrodą za regularne odwiedzanie tej strony, ale nie napiszę tego. Bo możecie tu nie wchodzić, a ja wreszcie będę miał spokój, i brak ciśnienia wewnętrznego że znowu coś trzeba by zaktualizować.
Poświęciłem kilka godzin na przejrzenie i wrzucenie wybranych screenshotów z ostatnich 4 lat na soupa, pozostawione są w zdecydowanej większosći bez komentarza więc nie zawsze kontekst będzie oczywisty ale czytającym tą stronę polecam, dużo smaczków o których nie pisałem
Można też zacząć niżej albo wręcz tutaj, albo dojechać do samego końca i potem wracać do początku. Strumień jest o moich paranojach, o rzeczach nad którymi pracowałem, oraz po prostu dziwne rzezcy które udało mi się ustrzelić z ekranu.
W kilku screenshotach usunałem oczywiste dane osobowe typu email. Chronologia jest w kilu miejscach zaburzona (np. screenshoty wykonane z pracy vs te wykonane w domu) ale data jest zawsze prawdziwa, tzn wykonania screenshota. Materiału jest dużo, przejrzałem ponad 3000 zrzutów ekranu, kilkadziesiąt jest (dla mnie) bardzo ciekawych. Soup niestety troszkę je zagrzebuje niżej ale i tak polecam podłubać jeżeli kogoś interesują moje 'odkrycia'
W poniższym filmie jako drugi (od 1:08 do 2:30), prezentowany jest projekt Jacka Rynia, którą miałem przyjemność współrealizować. W drugiej minucie nawet się na chwilę pojawiam.
https://vimeo.com/70105120
Śmiejo się ze mnie że paranoik, że kto by się tam interesował poczynaniami takiego małego żuczka jak ja. A ja wam mówię że śledzą, bardziej masowo niż możemy podejrzewać (choć ostatnio zaczyna się o pełnej skali tej operacji mówić bardziej). Ponieważ w samym centrum szpiegowania jest facebook, który pozwala profilować miliardy ludzi bezbłędnie i z automatu, staram się nie podawać na nim żadnych ważnych danych osobistych, zwłaszcza po tym jak już raz miarka się przebrała i po którymś 'spiskowym' poście moje konto zostało zablokowane, z możliwością odblokowania po podesłaniu skanu dokumentu (serio). Założyłem więc drugie konto, korzystając z adresu mailowego, którego nie używam do praktycznie niczego innego. Adres, zbudowany w postaci xxx@yyy.com, ma jednak założoną pułapkę. Ponieważ domena yyy.com nie hostuje żadnej strony www, i nie jest nigdzie ale to nigdzie podlinkowana, liczba 'przypadkowych' odwiedzin jest równa zero. Co więcej, za każdym razem, gdy ktoś tą stronę odwiedzi (a stać się to może tylko jeżeli kogoś zainteresuje mój email) na swoją podstawową skrzynkę dostaje emaila z takową informacją, przez co mogę śledzić zależności przyczynowo skutkowe. Dziś akurat musiałem podać komuś maila na facebooku, wykorzystałem więc adres facebookowy, który i tak OniZnajo. No i oczywiście po niecałych czterech godzinach (przed 11 czasu polskiego, po 16 czasu lokalnego), ktoś z Waszyngtonu postanowił sprawdzić gdzie w zasadzie hostuję pocztę, której adres podałem w PRYWATNEJ wiadomośći na FB.
adres 23.22.210.92
using Mozilla/5.0 (X11; Linux x86_64) AppleWebKit/537.1 (KHTML, like Gecko) Chrome/21.0.1180.75 Safari/537.1
Podobnież interesujące było co ujrzałem, wykorzystując mojego maka jako dostawcę internetu po kablu dla mojego blaszaka. Używam na maku firewalla który reportuje mi podejrzane próby połączeń, i byłem zaskoczony procesem o nazwie ftp-proxy który próbował się połączyć (zupełnie znienacka, nie robiłem nic związanego w najmniejszym stopniu z FTP) z adresem 65.74.27.130, który wg infosniper ulokowany jest tu ...
Muzyka, a przynajmniej ta część zwana powszechnie muzyką Elektroniczną, przeszła na przestrzeni ostatnich 10-15lat kolosalną przemianę. Wystrzeliła gdzieś w kosmos całkowitej dowolności. Aktywny muzyk ma dziś pod palcami
Dziś jedytny sprzet jaki jest potrzebny do rozkręcenia imprezy to wzmacniacz i glosniki (i jakikolwiek DAC, może być komórka, tablet albo laptop, chyba że bawimy śie w źródła analogowe). W epoce początków muzyki elektronicznej, na scenę potrzeba było przytargać pół ciężarówki sprzętu, dużo kabli i wymagało to ogólnie pewnego samozaparcia. Dziś w zasadzie wszystko to może robić software. Nie potrzeba też wzmacniacza i głośników, ani nawet imprezy, wystarczą słuchawki.
Gdzieś tam pozostaje pytanie o autentyczność, o wyróżnik prawdy, co się odbyło, a co jest tylko generowane przez algorytm strojony statystycznym biofeedbackiem. Ad-wordsy, semantyka stosowana w imię komercji. Być może w przyszłości, pośród każdej grupy przedszkolaków/gimbazy/studentów pojawi się ktoś kto dla uzyskania prestiżu będzie przepuszczał swój dzwięk przez jakiś wybitnie zepsuty kabel, nagrywając output na jakiś archaiczny recorder typu taśma
Podróż, ciąg dalszy, dobroć bez końca. Ciekawy jest obrót rzeczy poza facebookiem. Ten 'W' pewnie też jest ciekawy, ale jakże przewidywalny. Już teraz sprzedawane są na tysiące pakiety boto-ludzi, fałszywych osobowości dodających na facebooku wyglądające osobiście tresći. Jeżeli masz w gronie swoich znajomych choćby jedną osobę której nie kojarzysz z twarzy lub innych sytuacji, prawdopodobnie masz w gronie znajomych bota. Odpowiednie bot-nety są na sprzedaż i sprawienie aby 17500 ludzi zainteresowało się 'na start' danym tematem to kwestia paru dolarów. I teraz nie działa już mechanizm doboru według znajomości, bo oglądasz rzecz już nie jako znajomy człowieka który opublikował własnoręcznie wytworzony film. Świat jest już na to za duży.
Tak więc to mniej więcej słychać na facebooku. Dla odmiany w prawdziwym internecie generalnie fake'owanie aktywności opłaca się tylko polującym na pierwszą stronę wyników w google. Reszta uczciwie klepie content.
Za klepiących content nie uważam tych którzy wysilają się tworzeniem treści które następnie oddają na własnoćć pewnej korporacjii na f, która wyświetla te treści tylko wewnątrz ogrodu otoczonego murem osobistej autoryzacji.
Skoro termin ważności tej historii właśnie przeminął, pora pomówić być może o tak zwanym końcu świata.
Ostatnio na fejsuniu JagBot zapytał: "Kto w zasadzie powiedział, że świat ma się skończyć w 2012?"
Jaki był związek tej daty z końcem 144 000 dni z kalendarza zamierzchłej cywilizacji południowej Ameryki.
Ponadto w ramach ćwiczenia zwrócimy uwagę na to jak wiedza o harmoniczności, fraktalnej naturze cyklu, nie zajmuje specjalnie środków masowego przekazu.
Klasyczna, katastroficzna narracja wskazywała na koniec kalendarza, dzień gniewu bożego który być może nastąpi, opierała się na lęku. Na perspektywie rychłej utraty wszystkiego co jest nam bliskie. Wskazywano na możliwość zajścia gwałtownych zmian klimatycznych
Ale kto jednak wyłonił tą akurat datę, i wyrył ją na stałe w globalnej świadomości? Nie, nie byli to majanie. Co prawda wikipedia zdaje się śledzić pokrywanie się końca 13 b'ak'tuna (394 lata, 13.0.0.0.0 ) z tą datą, ale nikt wewnątrz naszej cywilizacji nawet nie zdawał by sobie z tego sprawę gdyby nie proroctwo Terrenca McKenny z 1975 roku.
McKenna był etnobotanikiem. Śledził pochodzenie świadomości na Ziemi, opisywał proces rozpędzania się kultury w ciągu ostatnich kilkunastu tysięcy lat - wskazywał na rozwój mózgu spowodowany tym, iż ludzie odkryli że stany których doświadczali wspólnie, jako szczep, plemię, które pod opieką szamana spożywało wspólnie określone gatunki roślin i grzybów, co w efekcie spowodowało wykształcenie języka, i adaptacje części mózgu do operowania na zestawie abstrakcyjnych pojęć w komunikacji.
Chodzi z grubsza o to że o ile u wielu rozwiniętych gatunach zwierząt obswerujemy np. okrzyki oznaczające zbliżanie się drapieżnika, wołanie o pomoc albo okrzyk przywołujący typu 'znalazłem tutaj coś ciekawego', o tyle nasi przodkowie, przeżywający wspólne podróże przy ognisku, zaczęli sobie opowiadać o rzeczach nienamacalnych, a także wzajemnie rozumieć swoje wizje. Dzięki tym doświadczeniom ludzie nauczyli się współpracować przy większych projektach a przez dalszą specjalizację gwałtownie wysunęli się na pozycję dominującą na planecie ziemia. Teraz, dwa millenia po Chrystusie, za którego czasów już dawno wszystkie smoki zostały wytępione z powierzchni Ziemi, nasza podróż zaczyna nabierać nowego pędu w miarę jak odkrycia fizyki kwantowej, do rozumienia której potrzeba już od młodości wykształcać aparat poznawczy.
Jedną z flagowych teorii McKenny, poruszającego się po McLuthanowskiej przestrzeni kultury, była tak zwana 'Timewave' - abstrakcyjna wartość której jednostką miało być 'Novelty', ilość nowo powstałej informacji na ziemi. Odwrotność stabilności. Obserwowana entropia układu rośnie stopniowo, pod naporem nieprzewidywalnych, kwantowych zjawisk pojawiających się znikąd i burzących stabilność układu w pewnym stopniu. Ciągły napór drobnych przeciwności o charakterze szumowym, i większe tąpnięcia spowodowane rezonansami czynników. Matematyczne działanie funkcji z programu Timewave nie są dla mnie jasne, ale można w przebiegu tej funkcji, powiązanej z czasem, podążać za pewnym trendem, związanym z etapami rozwoju ludzkości. Duże wydarzenia, w istotnym stopniu zmieniające dzieje ludzkości, wydawały się korelować z minimami funkcji.
Można w te wykresy wierzyć lub nie, osobiście radzę zachować sceptycyzm, korelacja zdaje się być dość luźna a funkcja TimeWave może tak naprawdę dać dowolne rezultaty, zależnie od pewnego zestawu danych początkowych. McKenna wprowadził swój zestaw parametrów, oparty o liczbę 384 z I-Ching, i osadził je o zestaw historycznych punktów odniesienia. Funkcja ma charakter fraktalny i stara się uwidocznić pewną ukrytą wibrację. Można ją obserwować w różnych skalach - i tak objawia się jej fraktalność - w każdej skali czasu wykazuje pewną charakterystyczną, pseudolosową tendencją.
Plus dla tych którzy zauważyli że przedostatni obrazek nie dotyczył timewave zero tylko fali morskiej - ot taka mała wrzutka, dla przypomnienia że tym razem zajmujemy się nie nauką, a kulturą.
Asymptotycznie dążący do zera charakter funkcji Timewave miał sugerować nasze asymptotyczne przejście do jakiegoś nowego wymiaru istnienia. Wyobrażenia tego momentu kojarzono między innymi z Singularity (pojawieniem się Osobliwości Kurzwiella - moment narodzin sztucznej inteligencji), z nadejściem Obcych, z wynalezieniem maszyny do podróży w czasie. Z czymś co może zmienić nasz stosunek do wiedzy, informacji, z jakimś punktem przełomowym samo-zrozumienia nas jako istot zawieszonych w wielkim dziwnym wszechświecie.
McKenna, badając przebieg funkcji TimeWave na osi czasu odkrył, że w stosunkowo niedalekiej przyszłości miało mieć miejsce przejście funkcji przez pewien bardzo ważny, z matematycznego punktu widzenia punkt, mianowicie zero. Pierwsze wyliczenia wskazywały gdzieś na późny 2012, ale już po publikacji okazało się że w podobnym miejscu wypadał także na trop Majański. Stałe w programie rysującym krzywą zostały poprawione tak, aby wskazywać na 21 grudnia 2012. Od tej pory mem zyskał potężną ideę, galaktyczne przesilenie, nie tylko jako wynik działania jakiejś funkcji, ale także jako koniec jednego, a początku kolejnego cyklu.
A jednak koniec kalendarza to taki nośny temat, i postanowiono sprzedać go strachem. Podsycając wieści związane z kataklizmami, spadającymi ciałami niebieskimi, trzęsieniami ziemi i ogólną rozwałką.
Mainstream przemielił mem o końcu ery i uprościł go, sprowadzając do końca świata. Z poczatku nowego cyklu, narodzin następnego epizodu, przejścia przez oś galktyki, został jedynie kataklizm, który się nie odbył. Moment, zaplanowany jako święto z okazji wkroczenia w nowy etap dojrzałości naszej cywilizacji, zostało obrócone w dzień w którym na szczęście nie zgineliśmy. O pochodzeniu i znaczeniu tej daty w kulturze masowej nie mówi się, a nazwisko McKenny zapewne nie pojawiło się w telewizji 2012 ani razu.
Nie chodzi mi już nawet o samego McKennę, to wszystko tylko zabawa symbolami. Szkoda mi tylko że na płaszczyźnie spektaklu nikt nie rozegrał tego ciekawiej, była to doskonała okazja edukacyjna, a być może wyjątkowa okazja do zapoznania się ze starożytną chińską nauką I-Ching, Księgą Przemian, o której pierwsze dokumenty sięgają grubo ponad drugie millenium przed Chrystusem. Odwieczna pogoń pomiędzy yin i yang, aka elektron neutron, aka światło ciemność, aka kobieta mężczyzna. Kod Graya, żadnych odcieni szarości. Ruch. Ciągła przemiana.
Fraktalna funkcja może przekroczyć zero - taflę lustra, co więcej, może robić to wiele razy na przestrzeni różnych faz cyklu galaktyki. W miarę, jak droga mleczna przechodzi podcykle i supercykle swojej wibracji, odmierzanej atomowym zegarem przemian, różne fale modulują 'teraz', ulotny punkt po którym przychodzi surfować naszej świadomości. Nawet, jeżeli nie przychodzi do głowy lepsze określenie niż, daje nam odczuć swoje istnienie jako kosmiczne buczenie, dron wywołany obrotami planety, cyklami księżyca, pulsacjami słońca itp.
Być może singularity zostało osiągnięte. Na pewno niejeden eksperyment został przesądnie zaplanowany na tą datę. Być może kilka z nich się powiodło. Przy obecnym szumie śmieci informacyjnych i tak byśmy się o tym nie dowiedzieli.
Ci, dla których symboliczne gesty, święta, okazje mają jakieś znaczenie, obchodzili swój własny dzień 21 grudnia 2012, ci, którzy rozumieją że proces ciągłej przemiany nie uznaje granic numerologii, nie trwali w oczekiwaniu - lecz z otwartymi oczami obserwowali zmiany które zachodzą w naszym świecie, z logarytmicznym przyspieszeniem, jak zawsze kiedy obserwator zbliża się do rdzenia torusa.
Co tam u mnie? A więc żyję. Dziś akurat był malutki przełom bo i Piskunowi udało się uruchomić zapis i odczyt kart SD na płytce, jak i mi udało się uruchomić układ odpowiedzialny za sprawy sieciowe na tyle, żeby odpowiadał na pingi. Wciąż mie zachowuje się do końca przyzwoicie.
This is supposed to be a digital signal.
And it works.
We are star stuff.
O setach Acid Anonymous pierwszy wspomniał mi chyba Aftanas, w międzyczasie liveakty Rinse zaczęły krążyć po sieci. Tu inny kąsek, chociaż zadziwiająco ciężko
o artystach z tego kolektywu czegokolwiek się dowiedzieć. Jest to zresztą znamienne dla tekowego podziemia, to ich kamuflarz, dawać tylko zupełnie niezbędną ilość informacji,
pojedyncze hashtagi, symbole graficzne o charakterystycznym stylu (białe symbole na czarnym tle, motywy spiral, motywy sztuki prymitywnej, symetrie, nawiązania do kompleksu militarno-przemysłowego. Free tekno to muzyka buntu i wolności,
to walka asymetryczna na przestrzeni dusz. Ale zacznijmy może od czegoś przyswajalnego
Sylwestra spędziliśmy w kinie, oglądając m.in. krótki dokument o Arminie van Bórenie. Tam muzyka była dla przyjemności, deszcz dopaminy, ekstaza, młode
piękne ciała wijące się w rozkoszy. A jednak ta obrzydliwa pustka, brak treści, brak pobudzenia do wyobraźni, chyba że ktoś jest w stanie spędzić noc wyobrażając sobie lot
nad chmurami, panie i panowie, gra DJ nr 1 na świecie wg DJ Mag TOP 100, rączki do góry.
Znalazłem na szybko zwiastun filmu ale w zasadzie zwiastun opowiada 100% historii całego filmu, film 'A year with Armin Van Buuren' składa się mniej więcej z tego zwiastuna puszczonego około 10 razy. :
nope.jpg.
Prawdopodobnie to bogactwo lokalnej przyrody, ale w Trójmieście chyba mimo wszystko więcej do powiedzenia ma scena psytrance. W odróżnieniu od hedonistycznego transu komercyjnego,
psytrance odwołuje się do wartości kontaktu z naturą, życia w zgodzie ze sobą i wzajemnego szanowania (i pięlęgnowania) swoich inności i różnorodności. Muzyka psytrance wyraża
kosmiczną jedność ludzi, opowiada o podróżach dusz, daje nadzieje na kontakty z kosmitami.
Psytransowcy wyróżniają się wykształceniem dość spójnej kultury wizualnej, z rozpoznawalnymi kodami o przypisanych mało konkretnych znaczeniach, czytelnych z wewnątrz grupy
ale widocznych jedynie jako znak przynależności do grupy z zewnątrz. Dość to skomplikowane ale polityka sceny też łatwa nie jest bo grupy rywalizują o klienta
(o ludzi którzy zdecydują się przyjechać na wezwanie do fiesty). Ciuchy i dodatki są drogie, podobnie jak wegetariańskie żarcie i zajęcia z medytacji transcendentalnej więc jest to
klient o którego czasami warto zawalczyć, coraz częsciej zdarza się że przyjeżdzają także goście z zachodu wydać parę funtów czy euro więc od organizatorów oczekuje się także
zapewnienia odpowiednich dekoracji, wynajęcia od specjalnych malunków do oglądania w świetle ultrafioletowym, zaproszenia artystów od dekoracji specjalnymi nitkami itp, co
wspomaga budowanie tożsamości wizualnej, być może tu tkwi recepta na sukces tej recepty.
Zastanawiałem się czy dać tu jakiś bardziej współczesny psytrans, ale przypomniał mi się świetny set na który ostatnio trafiłem, pochodzący od jednego z moich
ulubionych artystów tego nurtu, nagrany w moim ulubionym roku jeśli chodzi o muzykę.
To może tyle tytułem wprowadzenia, prezentacji tła. Teraz chciałem opowiedzieć o setcie od którego ten wpis się miał zacząć wpis.
Mój brat znalazł na to dobre słowo, muzyka 'opresyjna'. Dla wielu ludzi jest nie do pomyślenia że można katować się tym łupaniem dla przyjemności. Może dlatego najpierw
chciałem najpierw zapewnić jakieś dodatkowe punkty orientacyjne, bo tu jazda jest nieco ostrzejsza.
Spirala mogłaby poruszać się powoli, ale nie musi, wystarczy że jest widoczna. Dlatego na hardtekowych imprezach często jakaś dobra dusza gdzieś na widocznym miejscu umieszcza
tego typu symbol graficzny, dla niektórych zgromadzonych może być to jedyny kontakt z zewnętrznym światem, punkt zaczepienia, nadzieja na powrót. Cel. Koncentracja uwagi.
Bardzo szybka, bardzo monotonna, często oparta na częsciowym przestrze muzyka, w której pozornie prawie nic się niedzieje, a jednak także wprowadza w trans. Tylko ten trans jest
inny, podszyty niepokojem, sugerujący zagrożenie, budzący lęk. Przywołujący obrazy wojny i cierpienia.
A więc dobrze, istnieje też taka muzyka. Tylko po co ktoś miałby chcieć jej słuchać?
Dla mnie osobiście jest to pewnego rodzaju medytacja nad cierpieniem. To trochę jak odprawianie różańca - musi zadać ci odrobinę cierpienia, musi wymagać od ciebie dawki
wysiłku, aby móc zyskać magiczną moc koncentracji i przetwarzania energii. To metoda na stawienie czoła lękom. Rytułał na odpędzenie demonów. Po kilku godzinach pobytu na
głębinach przeżywania także przerażających rejonów ludzkiej jaźni przestajemy się bać, moce rzeczywistości tracą nad nami wpływ, bo wiemy że człowiek jako samodzielna jednostka
może i musi czasami postawić opór siłom zła. To muzyka ucząca odpowiedzialności poprzez pokzaywanie konsekwencji kierunku w którym aktualnie zmierza nasza cywilizacja. Słychać
w niej pracujący silnik spalinowy, z każdym stukiem tłoka pozbawiający planetę zasobów ropy, słychać w niej ciężarówki wydobywające z głębokiej ziemi rudy platyny, pracę robotników,
strzały karabinu, przemarsz kordonu policji. Zło od którego odwracamy oczy to zło któremu pozwalamy dziać się bezkarnie.
Hardtekowe soundsystemy spodziewają się ataku, żyją w gotowości. W każdej chwili sprzęt może zostać zniszczony, ukradziony, zatrzymany przez policję rozbijającą nielegalne imprezy, odbywające się w zesquotowanych magazynach,
rzeczywistość może się rozpaść w każdej minucie. A jednak spirala wciąż wisi, w generatorze wciąż jest trochę ropy, którą spalamy aby uwolnioną energię przekierować jako pulsy kinetyczne basu z głośników,
i aby kręciły się placki winyli. Technologia w służbie przemiany jaźni. Twarzą tej legendy są Spiral Tribe, soundsystem z anglii który przegoniony przez Policję z wysp spakował się
do vana i ruszył w europę opowiadać o dobrej nowinie. Nowina ta to 'odkryliśmy metodę na uwalnianie'. I szerzyć ją budując network23 i motywując do działania kolejne ekipy. ( Desert Storm, Tomahawk, Sound Conspiracy). W podróży na południe europy dali podwaliny sceny m.in. we francji włoszech, czechach, rozpoczynając cykl imprez pod nazwą CzechTech
Free Tekno jest nurtem ekstremalnie liberalnym, z dużym wsparciem dla anarchizmu i brakiem poszanowania autorytetów. Wita z otwartymi ramionami ludzi których
nie byłoby stać na bilet wejścia, albowiem koszt organizacji tych imprez jest częstokroć znacznie niższy niz w przypadku nieco bardziej 'mainstreamowych' odłamów tanecznej muzyki elektronicznej.
Częstokroć odbywa się to w warunkach ekstremalnego minimalu - generatorek, wzmacniacz, kolumna, i stolik dla dj gdzieś z boku, często schowany gdzieś za głośnikami. Ukryta lokacja
imprezy, ukryta scena, anonimowy schowany dj i muzyka, jeżeli chcesz, zatrzymaj się, posłuchaj, przeżyj historię którą mamy do opowiedzenia. Jeżeli nie chcesz, idź dalej swoją
drogą, tu nikt cię nie trzyma.
No to koniec świata mamy za sobą, ja osobiście go przespałem, zapomniałem nawet zaopatrzyć się w choćby butelkę wody na zapas, no ale nic. Dziś chciałem napisać na temat
bardzo ostatnio popularny tj, piractwo.
Piszę w odpowiedzi na modne ostatnio głosy wskazujące na legalność w świetle polskiego prawa wymienianiai się muzyką i filmami. Otóż ja osobiście poglądy mam nieco kontrowersyjne.
Z mojego punktu widzenia, osoby która od samego początku swojego tworzenia muzyki i filmów zakładała że będzie je udostępniać za darmo wszystkim
zainteresowanym, i blisko od 15 lat ma w sieci
swoje mp3, do ściągnięcia, legalnie, wcale nie cieszy powszechność nastawienia 'wszystko powinno być darmowe'.
Otóż nie, uważam, że jeśli twórca życzy sobie za płytę CD 45 pln, to jest
jego święte prawo, i należy je uszanować, ewentualnie po prostu nie słuchać jego muzyki. Z mojej perspektywy zrównywanie twórców którzy postanawiają dzielić się za darmo tym
co robią i tych, którzy postanawiają swoją twórczość sprzedawać, jest szkodliwe (zwłaszcza że odbywa się wbrew woli tych drugich). Możnaby to nieco przewrotnie porównać
do nieuczciwej konkurencji - jeżeli konkurencyjną przewagą np. mojej muzyki nad muzyką Rihanny jest to że moja jest za darmo, to mówiąc 'nie ważne co na to twórcy, cała muzyka
powinna być darmowa' to w jakiś sposób godzi to w moje dobro. Ot takie 0.03pln
Gdzieś koło poniedziałku dostalem smsa z namiarami na imprezę. Wiadomość była od zaufanej osoby a o imprezie owej w międzyczasie słyszałem
gdzieś w enternetach, że w redłowie coś ma się dziać. Możecie nazwać mnie hobbystą, ale lubię śledzić podziemie. Ostatnio z wielkim zaciekawieniem przeczytałem od deski do deski w kilka dni pierwszą książkę od czasu IDORU, mianowicie UNDERGROUND, o scenie hackerskiej, i to był taki eye-opener, to, o czym śniłem mając pierwsze przebudzenia połączonej świadomości jako dzieciak, to nie były tylko sny. Wchodzenie umysłem w maszynę i przejmowanie kontroli nad losami innych ludzi, a jednocześnie na pierwszym planie sylwetki konkretnych ludzi, i jest jest dobry celebrity bonus, polecam.
Wracając do gdyni, śledząc lokalny repertuar imprezowy trafiłem już na hasło redłowo i teraz, mając dalsze potwierdzenie lokalizacji, i wiedząc z jak pewnego źródła jest to pakiet informacji, nie miałem wyjścia, musiałem poczynić trud odnalezienia tego venue.
Nie miałem innego wyjścia? Oczywiście że miałem inne wyjście, mógłbym siedzieć w domu i piąty dzień z rzędu spędzać na strojeniu mojego nowego systemu audio. Nowy setup na razie zapowiada się wyśmienicie, ale nie o tym miała być mowa.
Ostatecznie wciskając dwie partyjki TA:Springa w trybie FFA udało mi się opóźnić wyjście z domu na tyle by znaleźć się około północy na
stacji bęzynowej w redłowie, rozważając za i przeciw próby podejmowania samotnie takiej misji jak odnajdywanie jakiegoś bunkra w lesie, ale ostatecznie postanowiłem sprawdzić jak się sprawy mają w moim rodzinnym mieście obecnie.
Za i przeciw rozważałem jeszcze kilkukrotnie, przedzierając się od dwudziestu minut przez las na kępie redłowskiej, gdy telefon na bazie
samego gps podawał mi bardzo nieaktualne dane i w rezultacie zamiast prosto do morza doszedłem aż do jakiejś rzeki, fosy, za którą
zbudowano twierdzę z kamerami i wysokim płotem. Stamtąd wylądowałem w orłowie, gdzie wciąż daje się prosto wejść na klif.
Muszę powiedzieć że sam widok i dzwięk spokojnego morza w noc zaduszek, oświetlonego jedynie światłem księżyca, z widocznością jakieś
pół kilometra, dalej już jednolite aż po sklepienie szare niebo pełne chmur, z Klifu ma się widok totalny na zatokę bałtycką, IMAX rzeczywistości, 180' nieograniczonej przestrzeni przed tobą i wiatr. Za tobą las.
A ja wiedziałem że gdzieś w tym lesie usłyszę dziwęk spalinowego generatora prądu. Z jedynego opisu lokalizacji bunkra jaki udało mi się
wygooglać wynikało że kilkadziesiąt do stu metrów od morza wgłąb lasu znajduje się wejście. Gdy w końcu po ok 50 minutach marszu usłyszałem generator, zdziwił mnie brak innych odgłosów. Szum morza interferencją miliona uderzeń kropli wody o siebie zagłusza wszystko w dość szerokim zakresie w środku nocy, nawet gdy wiatr jest niewielki. Próbując rozejrzeć się po okolicy uświadomiłem sobie że stoję plecami
odwrócony do sporej wielkości ukrytej bramy bunkra. Ze środka nie dochodziły żadne odgłosy ale ciemniejsza plama w rogu wskazywała na możliwe wejście. Po spojrzeniu w dolinę zauważyłem znajome światło wyświetlaczy telefonów komórkowych i papierosów, jakieś ściszone głosy zdradzały lokalizację eventu ale najpierw postanowiłem sprawdzić dokąd prowadzą drzwi za mną. Włączyłem latarkę telefonu już w środku otworu, i moim oczom ukazał się krótki korytarz pełen jakichś typowych zwęglonych odpadów, korytarz zdawał się zakręcać. Przeszedlem przez ciasnawy otwór w zamurowanych drzwiach i spojrzałem w głąb korytarza. Był dłuższy niż pierwszy, po prawej stronie mijało się kolejne
pomieszczenia, w tym jedno wyglądające na szatnię, w połowie drzwi prowadziły do następnego koryarza i znowu kilka małych odnóg, i znowu korytarz, rozwidlenie. Bunkier był większy niż podejrzewalem, ściany były z betonu i nawet sufit trzymał się nieźle pomimo pożaru jaki ewidentnie miał tu miejsce jakiś czas temu, nie było czuć śladów bęzyny ale może wypalenie miało miejsce dawno temu, w każdym razie miejsce
wydawało się sterylne, jakby najgorszy grzyb pająki i szczury straciły pożywienie podczas pożaru, nie było też czuć typowego dla niektórych dziur tej klasy zapachu ekstrementów. Gdy światło mojej latarki omiotło jedno z przejść rozległo się szczekanie, raczej małego, domowego psa. Pies poszczekiwał kiedy rozważałem czy iść przywitać się z właścicielem, czy nie. Nie sądze żeby w środku mogło być więcej niż dwie czy trzy osoby, a więc nie była to na pewno właściwa impreza. Przepraszam za najście, pomyliłem bunkry, dobranoc, życzę miłego wieczora.
Po trzech minutach marszu w dół doliny minąłem pracujący generator, ale był nieźle zamaskowany bo go nie zobaczyłem. Przed samym wejściem znadował się kilkunasto osobowy tłumek ludzi, z wnętrza dolnego bunkra wydostawała się muzyka. Byłem na miejscu.
Wnętrze drugiego bunkra przypominało ten pierwszy, choć na wejściu zaskakiwała spora różnica wysokości przez co mało nie porwałem sobie
spodni. Tym razem w bunkrze był ruch, w zasypanych lub ślepych odnogach umieszczone były dla orientacji świeczki, a w powietrzu rozchodził
się znajomy dzwięk acid house z aspiracjami do techno.
Dancefloor nie był duży, podejrzewam że może tam wejść maksymalnie 50-60 osób było może 30, ale było całkiem przyjemnie. Minimalistyczne oświetlenie, dyskretny barek, wizualki puszczone z projektora przywiązanego sznurkiem ze snopowiązałki do wielkiej cegły, gramofony, pomimo niskiego sufitu i pojedynczych palących dało się wytrzymać jeśli chodzi o tlen, co samo w sobie budzi respekt bo do 'wolnego powietrza'
dzieliło nas pewnie ze 30m ciasnego krętego betonowego korytarza pełnego ludzi. Bunkier musiał mieć jakiś system wentylacyjny prawdopodobnie związany z tymi dziwnymi ślepymi zaułkami. Pomimo pewnych nierówności i wystających pozostałośi po różnych metalowych konstrukcjach w ścianach (co niewątpliwie ułatwiło montaż kolorowych światełek zmieniających smutną piwnicę w klub)
typ przebrany za siły specjalne, typ udający czarnoksiężnika, koleś z 40cm irokezem w koszulce 'stay up forever'.... Tak, wszystko było
na miejscu.
To tyle jeśli chodzi o wątpliwość że dzisiejsza młodzież nie umie się bawić. The future looks good and wild.
Przy okazji potwierdziły się moje obawy - byłem pewnie o jedną trzecią starszy niż średnia wieku uczestników.
To poczucie bycia nie na miejscu gdy organizator podchodzi i zaczyna przyjacielsko (pozdro) sondować po co w zasadzie tu jestem, bo impreza ma charakter prywatny i poza jakąś paczką znajomych którzy zostali zaproszeni, nikt z zewnątrz w pewnym sensie wcale nie musiał się pokazywać Gdyby przyszło o 20 osób za dużo, cała akcja mogłaby wziąć w łeb, jakieś prywatne ścieżki garstki przedsiębiorczych ludzi mogłyby zostać poplątane bardziej niż by chcieli. I tu właśnie widzę przyszłość. Szkoda tylko że powoli robię się na to za stary.